Puls Biznesu.
Z Adamem Szejnfeldem rozmawia Jarosław Królak
„PB”: Znalazł się pan w kręgu podejrzeń w tzw. aferze hazardowej, która zatrzęsła rządem, i w rezultacie dwa miesiące temu opuścił fotel wiceministra gospodarki. Tęskno za rządem?
Adam Szejnfeld: Za rządem nie da się tęsknić. Jestem człowiekiem pracowitym, ale nigdy w życiu nie tyrałem tak ciężko, jak przez ostatnie dwa lata w rządzie. Nikt, kto tego nie przeszedł, nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że pracuje się tam dzień w dzień po szesnaście, osiemnaście godzin na dobę. Do tego najczęściej nie ma wolnych sobót, niedziel i świąt. Wtedy bowiem, albo się jest w terenie albo nadrabia zaległości z tygodnia.
I nie myśli pan o powrocie? Nie wierzę…
Nie tęsknię za rządem, ale będąc poza nim odczułem kompletny brak mocy sprawczej. Oczywiście, że myślę więc o powrocie, ale to nie ma nic wspólnego z odczuciem tęsknoty. Każdy polityk, który chce być skuteczny, musi mieć odpowiednie instrumenty, a poza rządem jest ich bardzo mało. Dlatego interesuje mnie nie tyle stanowisko, co misja do wypełnienia. Chętnie wróciłbym, ale tylko jeśli nadal mógłbym wypełniać swą misję, którą jest uwalnianie działalności gospodarczej od ciężarów biurokracji.
A gdyby dziś premier zaproponował powrót?
Po przejściach i bezpodstawnych oskarżeniach, jakie mnie dotknęły, na pewno bym się zastanowił, ale sądzę, że odpowiedź byłaby pozytywna, gdyby chodziło o stanowisko z takim samym lub podobnym zakresem kompetencji i zadań, jakie miałem.
Największe organizacje biznesowe apelują do premiera, aby przywrócił pana na stanowisko. Ma pan mocne plecy…
Uważam, że miejsce reformatorów jest w rządzie, a ja zaliczam siebie do reformatorów…
To dlaczego reformator musiał odejść? Premier złożył pana w ofierze, by ratować wizerunek rządu…
Nie musiałem odejść. Premier mnie nie zwolnił, to była moja decyzja, choć przyznam niełatwa. Członka rządu nie można zawiesić, można go tylko odwołać na jakiś czas. Pod wielką presją mediów i ataków opozycji po wybuchu tzw. afery hazardowej nie dało się pracować. By nie obciążać rządu, trzeba było ustąpić do czasu oczyszczenia się z podejrzeń. Dla mnie jest ważne, że premier stwierdził, iż z dokumentów, do jakich miał dostęp oraz z tych, które przedstawiło mu CBA wynika, iż Adam Szejnfeld z aferą nie miał żadnego związku.
Wplątano pana w aferą?
Nie umawiałem się z nikim w dziwnych miejscach, nikt w tej sprawie do mnie nie dzwonił, ba nawet nie brałem osobiście udziału w formalnych lub roboczych zebraniach w rządzie, na przykład w konferencjach prawniczych, czy uzgodnieniowych. Moja rola sprowadzała się do udziału w oficjalnych, pisemnych konsultacjach, co jest obowiązkiem wynikającym z regulaminu pracy Rady Ministrów oraz Zarządzenia Ministra Gospodarki. Nie byłem więc zaangażowany w prace nad ustawą hazardową, poza normalnym poziomem wypełniania zakresu swoich obowiązków. Po to właśnie ustąpiłem ze stanowiska, by móc jako świadek stawić się przed sejmową komisją śledczą i się oczyścić. Dlatego też nie chcę tej sprawy komentować zanim nie zostanę przesłuchany przez komisję. Uważam, że tego wymagają zasady i zwykły szacunek do sejmowej komisji.
Kiedy afera zostanie wyjaśniona?
Oby jak najszybciej. Mam też nadzieję, że całe to zamieszanie doprowadzi do takiego opracowania procedur uzgodnień międzyresortowych i konsultacji społecznych, by w przyszłości takich podejrzeń nie można było rzucać na uczciwych funkcjonariuszy publicznych. Jeżeli bowiem procedura nie zostanie jasno określona, to wysocy urzędnicy będą się bali podpisywać pod opiniami do przepisów. To grozi paraliżem państwa. Zaczniemy się uwsteczniać, bowiem im bardziej coś będzie skomplikowane, tym bardziej będzie wywoływało opór zajmowania się danym zagadnieniem. Tak nie może funkcjonować normalne państwo.
Kto teraz kieruje polityką gospodarczą rządu?
Minister Gospodarki Waldemar Pawlak, ale trzeba pamiętać, iż niebywale ważnym dla gospodarki jest też resort finansów z ministrem Jackiem Rostowskim na czele. Gospodarka jest zresztą dziedziną interdyscyplinarną i trudno o niej myśleć w oderwaniu od zadań choćby ministra finansów, pracy, infrastruktury, rolnictwa, czy ochrony środowiska. Dlatego dobrze jest, że szef tego resortu jest jednocześnie wicepremierem. Olbrzymią rolę odgrywa też Komitet Rady Ministrów z Michałem Bonim, będącym jednocześnie szefem doradców premiera. W Komitecie bowiem spotykają się wszystkie projekty i programy zanim trafią do ostatecznego rozstrzygnięcia przez Radę Ministrów.
Wielu ministrów ze sobą rywalizuje, na przykład: Jacek Rostowski ogłasza plan przesunięcia części składek z OFE do ZUS, a Michał Boni zaprzecza, by taki plan istniał. Przykładów jest więcej, jak więc w takich warunkach kreować i realizować politykę gospodarczą?
Dzisiaj jest niejasny podział kompetencji nie tylko między premierem a prezydentem, ale także między ministrami. Między innymi dlatego premier Tusk chce wprowadzić system kanclerski.
Ale dlaczego ministrowie nie uzgadniają stanowisk? Kopanie się po kostkach ośmiesza rząd.
Wszystkim – partnerom społecznym, społeczeństwu, mediom – zależy, aby koncepcje i plany resortów były odpowiednio wcześnie upubliczniane. To powinien być standard konsultacji społecznych. Niestety, taki system ma wadę, o której pan mówi. Mamy bowiem do czynienia z alternatywą – albo najpierw konsultuje się wewnątrz rządowo i uzgadnia wspólne stanowisko, ale wtedy opinia publiczna dowiaduje się o rządowych planach po fakcie, albo odwrotnie, najpierw informuje się obywateli. W drugim wariancie często jednak może wystąpić różnica zdań pomiędzy politykami. Trzeba szukać dobrej równowagi między tymi dwoma koncepcjami. Społeczeństwo obywatelskie nie powinno być bowiem poza nurtem dyskusji publicznej, nawet kosztem sporów ministrów. Gdybyśmy natomiast mieli system kanclerski, nie do pomyślenia byłoby ogłaszanie pomysłów bez uzgodnienia ich z premierem.
Co pan teraz robi?
Skupiam się na pracy poselskiej. Jestem w Sejmie wiceszefem komisji Przyjazne Państwo, tworzę też zespół ekspertów klubu PO ds. finansów, gospodarki i rozwoju przedsiębiorczości.
Przyjazne Państwo ma teraz dwóch silnych szefów: Janusza Palikota i pana. Taka ekipa to chyba migiem wytnie wszystkie buble i absurdy prawne blokujące gospodarkę?
Niektórzy mówią, że gdzie kucharek sześć tam nie ma co jeść (śmiech). Ale poważnie: mamy różne charaktery, zainteresowania i podejście do legislacji, ale dobrze się uzupełniamy i wspieramy. To powinno dać pozytywne efekty.
Co z finansową odpowiedzialnością urzędników za bezprawne decyzje? To pan jest „ojcem” projektu PO, który od roku tkwi w sejmowej podkomisji. Brakuje woli politycznej? Ustawa antyhazardowa pokazała, że jak premier chce, to nowe prawo można uchwalić w kilka dni.
Gdyby to był projekt rządowy a nie poselski, to pewnie już dawno byłby uchwalony. Sam jestem zniecierpliwiony tym stanem rzeczy.
Ale przecież poszedł do Sejmu jako poselski, aby urzędnicy nie wykoleili go w trakcie uzgodnień w rządzie.
Zależało nam, aby trafił do Sejmu razem z całym pakietem ustaw z „legislacyjnej rewolucji październikowej” jesienią 2008 r. Nie udałoby się to, gdyby wtedy musiał przejść uzgodnienia międzyresortowe.
Ominęliście rafy, ale utknęliście na mieliźnie.
Niektóre projekty, niezależnie czy idą ścieżką rządową czy poselską, napotykają bardzo silny opór polityczny, urzędniczy i prawniczy. W tym przypadku brakuje determinacji. Porozmawiam o tym z Grzegorzem Schetyną, szefem klubu PO.
Jako wiceminister opracował pan projekt zmian setki ustaw, by ograniczyć biurokrację i reglamentację biznesu. Ministerstwo Gospodarki kieruje go na ścieżkę legislacyjną. Nie boi się pan, że w uzgodnieniach międzyresortowych zostanie zmasakrowany? Urzędnicze lobby nie odda łatwo władzy.
Tak, obawiam się. Doświadczenie uczy bowiem, że projektu najlepiej broni jego autor, gdyż ma determinację wynikającą z osobistego stosunku. Dlatego liczyłem, że reforma poczeka na mój powrót do ministerstwa. Projekt ustawy, który nazywam „Wielkie sprzątanie”, to gigantyczne wyzwanie. Pracowałem nad tym półtora roku licząc, że osobiście doprowadzę do wejścia ustawy w życie.