Jak co roku przed Świętami Wielkiej Nocy zastanawiamy się, co włożyć do naszego wielkanocnego koszyczka. Zazwyczaj będą w nim jajka, ale także np. wędliny, chleb, masło, oraz babka, czy inne ciasto. Produkty te będziemy później spożywać w gronie rodzinnym podczas świątecznego śniadania. Każdy z nas chciałby, by one były jak najlepszej jakości i o wyjątkowym smaku. Część z nich chętnie kupilibyśmy więc nie w supermarkecie, ale na przykład bezpośrednio od producentów – rolników, gospodyń wiejskich, czy działkowiczów. Niestety nie jest to tak proste, jak mogłoby się wydawać.
W wielu krajach drobni rolnicy, sadownicy, plantatorzy, czy też właśnie działkowicze moją prawo przetwarzać płody, które sami wyhodowali, a następnie sprzedawać je na przykład we własnych gospodarstwach domowych. Niestety w Polsce jest to niemożliwe. Ba! zbuntowanego rolnika może spotkać nawet kara za nieprzestrzeganie obowiązującego prawa! Mali, prywatni producenci i przetwórcy muszą zatem działać w szarej strefie, ponieważ przepisy zabraniają im przetwarzania z przeznaczeniem do obrotu oraz sprzedaży bezpośredniej niskoprzetworzonych produktów.
Sytuacja ta wydaje się absurdalna. Rolnik przygotowujący wspaniałe wyroby własnej produkcji, chciałby często, choć część z nich, zamiast zjeść ze swoją rodziną, to odsprzedać sąsiadom albo mieszczuchom, żeby też mieli okazję skosztować polskich lokalnych smaków… Niestety, nie może. Nie ma bowiem prawa sprzedawać mieszkańcom miast na przykład dżemu z własnych truskawek, czy soku z własnych jabłek! Panie z Kół Gospodyń Wiejskich nie mogą natomiast zarobić na swoją społeczną działalność ze sprzedaży własnej roboty kompotów, czy marynat, nie wolno im wprowadzać do obrotu też własnych nalewek, czy ciast pieczonych na różne polskie sposoby. Szkoda, wielka szkoda!
Co więcej, z prawa do przetwarzania oraz sprzedaży bezpośredniej artykułów spożywczych własnej produkcji mogliby korzystać nie tylko rolnicy, ale również mieszkańcy małych miasteczek, a nawet miast, na przykład działkowicze, których plony bardzo często przewyższają możliwości osobistej konsumpcji. W polskich miastach wiele osób przygotowuje przetwory często korzystając z niepowtarzalnych rodzinnych przepisów przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Taka forma działalności dawałaby zajęcie wielu osobom, w tym osobom starszym, czy bezrobotnym, uzupełniając rodzinne budżety. No, ale nie wolno. Działkowicze więc szybciej powinni wyrzucać nadmiar owoców swojej pracy, niż próbować z nich zrobić lepszy pożytek.
A konsumenci? Oni oczywiście również skorzystaliby na prawie do przetwarzania i sprzedaży bezpośredniej artykułów z własnej produkcji. Uzyskaliby bowiem szerszy dostęp do dobrych jakościowo, tradycyjnych przetworów. Wielu z nich, przygotowując na przykład wielkanocną “święconkę” wolałoby legalnie kupić kiełbasę od sąsiada, czy masło od rolnika, niż chemicznie poprawione zapachami czy sztucznie podrasowane smakami wyroby jedynie podobne do tych „prawdziwych”, wywodzących się z polskiej tradycji.
Polskie społeczeństwo na całe szczęście przykłada coraz większą wagę do jakości jedzenia, ale co ważnie i cenne także w zjednoczonej Europie, do historii i tradycji, również tej kulinarnej. To wielka przemiana, którą, i jako społeczeństwo, i jako państwo, powinnyśmy wykorzystać. Dwie pieczenie bowiem moglibyśmy mieć i to przy jednym ogniu: zdrową żywność i kultywację pięknej tradycji kulinarnej. Dlatego podniosłem – i w Brukseli i w Warszawie – postulat ustanowienia nie tylko zwyczajowej, ale i prawnej zgody na to, aby ludzie mogli jeść co chcą, a nie wciskać w siebie to, co im politycy każą. Smacznego!
Adam Szejnfeld
Poseł do Parlamentu Europejskiego