Premier Donald Tusk zaproponował liderowi opozycji otwartą debatę o pomysłach na Polskę. Zwyczaj takich debat jest czymś naturalnym w każdej rozwiniętej demokracji i wydawać by się mogło, że opozycja tylko na to przyklaśnie. Trudno przecież o lepszą okazję do wytknięcia rządowi rzekomych błędów. Jarosław Kaczyński oświadczył jednak, że debatować nie będzie, a jeśli już, to najlepiej w siedzibie PiS-u i na PiS-u warunkach. O dziwo prezes nie poprosił, by premier Tusk przyszedł w worku pokutniczym, posypując sobie głowę popiołem i okładając dyscypliną. To już jakiś postęp.
Decyzja Kaczyńskiego, o tym, by wszelkich debat unikać jest prostą konsekwencją tego, o czym pisałem już dawno temu – zatrważających pustek kadrowych w szeregach jego partii. Jeśli, dla przykładu, do dyskusji z ministrem Rostkowskim stanąć miałaby Beata Szydło, pospiesznie i na wyrost mianowana specjalistą PiS do spraw gospodarczych, to taka dyskusja musiałaby mieć druzgocące dla PiS-u skutki. Dokładnie tak samo byłoby w każdym innym temacie. Dlatego Kaczyński do dyskusji minister z rządu kontra kandydat na ministra z PiS-u nigdy nie dopuści.
Można zrozumieć chęć migania się od rozmowy partii, która nie ma krajowi nic do zaoferowania poza kolejną porcją teorii spiskowych, ale nie tylko to zasługuje na uwagę. Prezes Kaczyński zastosował w ostatnich dniach manewr, który stał się już jego znakiem firmowym. Przypomina on taktykę złodzieja złapanego na gorącym uczynku, który widząc co się święci sam krzyczy „łapać złodzieja”. Wcześniej zdarzało się, że prezes obrażając równocześnie żądał przeprosin. Teraz rejterując z debaty, zarzuca tchórzostwo PO. No można pęknąć ze śmiechu.
Podobne rozdwojenie jaźni widać chociażby w programie politycznym. Z jednej strony Jarosław Kaczyński mieni się największym wrogiem komunizmu, z drugiej strony on i jego pretorianie czerpią z niego pełnymi garściami. W sferze gospodarczej objawia się to chociażby preferowaniem własności państwowej nad prywatną lub też uprzywilejowaniem płacowym pewnych grup zawodowych. W sferze administracji Kaczyński nie ukrywa chęci do centralizacji, nawet poprzez ograniczenie kompetencji gmin czy powiatów. Pamiętamy również przywiązanie Kaczyńskiego i jego otoczenia do służb specjalnych i niechlubną rolę, jaką odegrały one w czasach IV RP. Krąg poglądów więc się dopełnia.
Nawet podejście do kwestii debat przypomina to, które prezentowała peerelowska władza. Świadoma miernoty swojego programu unikała jak mogła dysputy z opozycją. Zamiast tego głosiła frazesy o zaprzedaniu się przedstawicieli opozycji zachodnim mocarstwom. To także skądś znamy, czyż nie? Przecież nie ma obecnie dnia, żeby prezes Kaczyński nie głosił, że Polska jest kondominium, a premier Tusk znajduje się na usługach Rosji bądź Niemiec!
Czy takie nawarstwienie się podobieństw z minionym systemem to przypadek, czy też świadomy zabieg? Kaczyński, to zbyt doświadczony polityk, by w jego strategii było miejsce na zbiegi okoliczności. Świadomie serwuje wyborcom rozwiązania podobne do tych, które stosowano w PRL-u, a które z rozmaitych powodów budzą jego uznanie. Stare, już raz odrzucone przez Polaków metody rządzenia, przyodział w nowe opakowanie z logiem IV RP i próbuje wepchnąć Polakom jako nową jakość. Przestrzegałbym przed pośpiesznym wyciąganiem wniosku, że „to nie przejdzie”. Krótka pamięć i niska frekwencja to dziś najwięksi sprzymierzeńcy Kaczyńskiego.
Adam Szejnfeld
Poseł na Sejm RP