Bawaria ma swój niepowtarzalny klimat i niebywały urok. Przemierzając zielone doliny otoczone niewysokimi górami, natrafiamy na miasta, miasteczka i wsie i znów na kolejne miasteczka. Wszystko urocze, czyściuteńkie, poukładane, o niskiej zabudowie. W niemal każdej takiej bawarskiej miejscowości najwyższym budynkiem jest kościół z niewysoką dzwonnicą zwieńczoną krzyżem. W tradycyjnych gospodach, w których toczy się tutaj każdego dnia życie towarzyskie, do białej kiełbasy z knedlami i kapustą obowiązkowo podaje się piwo. Pieniste, zimne, świetne. Wyprodukowany w jednym z licznych lokalnych browarów. Życie wydaje się tu sielanką, marzeniem, snem…W tym malowniczym obrazie Bawarii wszystko jest piękne, brakuje tylko jednego… dzieci.
Kinder! Kinder! Kinder! To właśnie usłyszała moja znajoma, która spędziła niedawno weekend na południu Niemiec. Spytała swojego niemieckiego rozmówcę, czy im czegoś brakuje i usłyszała: Dzieci! Dzieci! Dzieci! U naszego zachodniego sąsiada bomba demograficzna bowiem tyka nie ciszej, niż u nas, w Polsce. Dzisiaj potrzeba im przede wszystkim rąk do pracy, by utrzymać wzrost gospodarczy na obecnym poziomie. W przeciwnym razie zabraknie pracujących, płacących podatki, składki zdrowotne i na ubezpieczenia społeczne. Bez pracujących ludzi w gruzach legnie budowane przez dekady państwo dobrobytu. Niemcy mają tego świadomość. Trudno oczywiście powiedzieć, czy właśnie to jest najważniejszym powodem, dla którego kanclerz Angela Merkel otworzyła granice swojego kraju dla uchodźców, choć jeszcze kilka miesięcy temu taki scenariusz wydawał się mało prawdopodobny. Ale wygląda na to, że to właśnie imigranci mają pomóc rozbroić tykającą bombę demografii, o której mówił mojej znajomej jej rozmówca z Bawarii, człowiek, który dodał z mrugnięciem oka – Angela umie liczyć.
Kanclerz Niemiec i Niemcy widzieli, co się dzieje z miastami, z miasteczkami, z osiedlami, z przemysłem i rolnictwem, kiedy ludzi ubywa, kiedy nie ma rąk do pracy. Wiedzieli to u siebie, w byłym NRD, na swoich wschodnich ziemiach, z których po upadku „muru berlińskiego” ludzie uciekali za lepszym życiem i lepszą pracą na zachód Niemiec. Ich więc nikt niczego nie musi uczyć. Wiedzą sami. I dzisiaj wiedzą, że oprócz naturalnego odruchu ludzkiej solidarności i potrzeby wsparcia innych, pamiętać trzeba także i o własnym interesie – o gospodarce, o ekonomii, o przyszłości!
Oczywiście osoby, które dzisiaj starają się o azyl u naszego zachodniego sąsiada mogą chcieć wrócić do swoich krajów, kiedy ustanie tam zawierucha wojny. O tym się jednak niewiele w Niemczech mówi. O wiele częściej można za to usłyszeć o “nowych obywatelach” Niemiec, którzy powinni jak najszybciej zacząć uczyć się języka niemieckiego, by mogli zintegrować się z resztą społeczeństwa. Integracja to zresztą słowo-klucz, które odmieniane jest przez wszystkie przypadki. W kraju słynącego z ładu i porządku, nie można przecież pozwolić sobie na błędy popełnione przez Francuzów, czy Belgów. Między Odrą i Renem nie mogą powstać getta muzułmańskie, gdzie będą palone samochody i do których wstępu nie będzie miała policja. Niemcy, to Niemcy! Tu jest i będzie wszystko według wcześniej opracowanego planu. Logicznego i racjonalnego.
W całym kraju więc, a nie tylko w Bawarii, organizowane są różnego rodzaju eventy, które mają zbliżyć do siebie Niemców i przybywających do ich kraju uchodźców. Moja znajoma miała na przykład okazję uczestniczyć w imprezie o nazwie „Disko Asyl”, urządzonej w niewielkim, bawarskim miasteczku przy granicy z Czechami, gdzie schronienie znalazło niemal 100-u uchodźców z Bliskiego Wschodu i Afryki. Wspólnie z Bawarczykami – i tymi młodszymi, i tymi starszymi – bawili się Syryjczycy, Irakijczycy, Etiopczycy. Ktoś załatwił pieczywo z lokalnej piekarni, ktoś inny podarował napoje, jeszcze inni przynieśli owoce. Zapanował radosna atmosfera jednoczenia się. Ale rzecz jasna na jednej imprezie integracja się nie kończy. Emerytowany nauczyciel matematyki i fizyki oferuje, że będzie uczyć nowych mieszkańców swojego miasteczka… języka niemieckiego. Ktoś inny zachęca, żeby uchodźcy dołączyli do lokalnych klubów sportowych, bo przecież dzięki na przykład super szybkiemu Etiopczykowi jest w końcu szansa na medal w zawodach. Ale co najważniejsze – w ciągu zaledwie miesiąca od przybycia w ośrodku dla uciekinierów urodziło się już dwoje dzieci, a trzecie jest w drodze… Kinder, kinder, kinder! Wraca więc nadzieja dla starszych Bawarczyków!
Czy jeszcze długo uda się utrzymać wśród mieszkańców Bawarii i reszty Niemiec entuzjazm na tak wysokim poziomie jak obecnie? Na pewno rząd i organizacje pozarządowe włożą dużo wysiłku w zwalczanie ruchów podobnych do Pegidy, czyli drezdeńskiego stowarzyszenia Patrioci Europy przeciw Islamizacji Zachodu walczącego, jak twierdzą jego działacze, z ekspansją islamu w ojczyźnie Goethego. Ale to nie załatwi wszystkiego. Dzisiaj wydaje się bowiem, że kanclerz Angela Merkel, zapowiadając, że każdy Syryjczyk, który znajdzie się na terytorium RFN, otrzyma schronienie i nie zostanie wydalony, chyba poważnie przeszarżowała. Wzbudziła tym wśród wielu społeczności dotkniętych wojnami, terrorem, mordami, gwałtami, prześladowaniami i biedą nadzieję, że Niemcy będą w stanie pomóc każdemu. Każdemu jednak nikt na świecie nie jest w stanie pomóc. Jeśli bowiem Niemcy bez ograniczeń mieliby otworzyć granicę dla Syryjczyków, to przecież nie zamkną jej dla Afgańczyków, Irakijczyków, Libijczyków, Erytrejczyków…? A wszak oni też mogliby stać się “nowymi obywatelami”, pracować, płacić podatki i mieć dzieci. Co więc władze federalne mówią w Berlinie teraz? NIE! Wszystkich nie przyjmiemy! Część weźmiemy my, a resztę niech wezmą inne kraje Europy. Którą „resztę”? Hym… na to pytanie nie ma odpowiedzi.
Problem wraca niejako do punktu wyjścia. Czas może więc przyszedł, by i w Polsce zastanowić się nad tym, czy problem uchodźców powinniśmy rozważać jedynie w kategoriach humanitarnych, moralnych, etycznych, religijnych, politycznych?…. A może jednak także i… ekonomicznych!
Adam Szejnfeld
Poseł na Sejm RP