Niektórym bardzo spodobała się ostatnia inicjatywa szefa NSZZ „Solidarność” Piotra Dudy i muzyka Pawła Kukiza pod tytułem Platforma Oburzonych. Urzekła ich pewnie prostotą formy, zaczarowała śmiałością postulatów, wzruszyła patriotyczną nutą, ale przede wszystkim innowacyjną świeżością. Bo przecież biadolenie na wszystko, a szczególnie na rząd, to tak rzadko spotykana sytuacja w Polsce… Złośliwi komentują, że w tej inicjatywie jest czarna esencja polskości, czyli nasza odwieczna skłonność do narzekania na wszystko, a w szczególności na własne państwo. Nie dawajmy jednak tak łatwo wiary sceptykom. Może Państwo Oburzeni to znakomite panaceum na nasze bolączki?…
Może wystarczy w Polsce postrajkować, a zaraz w Europie zaczną kupować więcej polskich towarów? Może, gdy będziemy protestować, to ściągnie do Polski więcej kapitału i będzie więcej inwestycji? A może, kiedy chaos i zawierucha powstaną na ulicach polskich miast, to w zakładach pracy przybędzie dużo więcej nowych miejsc pracy? Może, może…., ale ja raczej w takie cuda nie wierzę.
I pewnie nie należę w tym poglądzie do mniejszości, bowiem zastanawiający jest fakt, iż tak mało Polaków jest zainteresowanych tym, co towarzystwo spod szyldu Platformy Oburzonych irytuje. Czyżby Polacy nie rozumieli wagi ich postulatów? A może jej liderzy przeszacowali pokłady społecznego niezadowolenia? Padają też sugestie, że Polacy się zmienili, mają dość wiecznego biadolenia, bo wiedzą, że od tego jeszcze żaden budynek mieszkalny nie powstał, nie wylano ani jednego kilometra nowej autostrady, nie stworzono ani jednego miejsca pracy. Socjologowie, dziennikarze i badacze społeczni mają więc co analizować na najbliższe miesiące.
Strajk generalny na Śląsku średnio się udał. Z szumnych zapowiedzi niewiele wyszło, przestojów komunikacyjnych było mało, a na demonstracje nawet związkowcom nie chciało się iść. Nie dziwota więc, że frekwencja była licha. Gdyby paraliż Śląska się powiódł, pan Duda mógłby spróbować tego samego numeru na skalę całego kraju. Tak, abyśmy wszyscy nie dojechali do pracy, nie zdążyli do lekarza, nie mogli wysłać dziecka do strajkującej szkoły. Wtedy by się działo! Wszyscy oburzeni znaleźliby się na ulicach, a reszta, nawet jeśli stanowi znakomitą większość, ugiąć musiałaby się przed gniewem rozkrzyczanych związkowców! Ten wstrętny rząd musiałby się sporo namęczyć, by ludziom zapewnić dojazd i zminimalizować katastrofę gospodarczą oraz straty sięgające setek milionów złotych.
Polski jednak, mam nadzieję, nikt nie zablokuje, a strajku generalnego nie będzie. Okazuje się bowiem, że tych co chcą krzykiem i strachem naprawiać kraj wcale nie jest aż tak dużo. Postulaty oburzonych nie spowodowały wrzenia, a w strajkowanie, jako uniwersalną receptę na wszelkie bolączki, już chyba niewielu wierzy. Pan Duda musi też przemyśleć, jak tu spojrzeć w oczy bezrobotnym w sytuacji, kiedy nawet krytyczni wobec rządu ekonomiści przyznają, że jego postulaty zwiększyłyby, a nie zmniejszyły skalę bezrobocia, generując kolejne pokłady szarej strefy. Jeśli więc Towarzystwo Oburzonych naprawdę chce się stać alternatywą dla wypalonego, politycznie zużytego PiS-u, musi odrobić zadanie domowe i zaoferować program, którego receptą na problemy nie będzie wyłącznie niszczenie i dezorganizacja. Burzeniem bowiem się nie buduje. To taka oczywista oczywistość, że w sposób oczywisty nie trzeba oczywiście tego tłumaczyć.
Adam Szejnfeld
Poseł na Sejm RP