Na początku był szampon.
Od kilku już lat panuje u nas moda na łączeniu – dwa w jednym, trzy w jednym, wszystko w jednym…. Zaczęło się od szamponu reklamowanego “Wash and go”, potem, poprzez mydło doszliśmy do proszku, a następnie już do tak skomplikowanych rzeczy jak pakiety ubezpieczeniowe, aż wreszcie skończyliśmy na… ministerstwach.
Powoli ludzie zaczynają się nie dziwić już, iż jednego dnia minister lub wiceminister nosi ten sam tytuł, tylko inne nazwisko. Zmiany następują bowiem równie szybko, co i niespodziewanie. I nic to. Zbójeckim – ale dobrym i słusznym – prawem szefa jest dobierać sobie współpracowników i podwładnych. Pewnie, że jeśli mamy do czynienia ze zmianami nie w prywatnej firmie, lecz w administracji publicznej, to dobrze byłoby, gdyby społeczeństwo było lepiej informowane “co i dlaczego”, ale powtarzam: zmiany kadrowe to “święte prawo szefa”.
Ina już rzecz jeśli chodzi o strukturę władzy, w tym władzy wykonawczej. Zmiany w rządzie nie są bowiem zmianami polegającymi li tylko na prostych przesunięciach kompetencji i odpowiedzialności. Struktura Rady Ministrów bowiem powinna być odzwierciedleniem programu tego rządu i całej koalicji rządowej – przypominam więc, iż tworzy ją nie sam Leszek Miller, ani nawet nie tylko samo SLD; jest tam również PSL i UP. Struktura ta, układ zależności i zakresów czynności winien więc być instrumentem służącym do osiągania z góry określonych celów całej koalicji, a wiec i przez całą koalicję winna być zatwierdzana. Jeśli więc spojrzymy na tę kwestię z tej perspektywy, to należy wyrazić co najmniej głos zdziwienia dla zmiany polegającej na połączeniu ministerstwa gospodarki oraz ministerstwa pracy i spraw socjalnych. Może nie koniecznie to zdziwienie jest związane z brakiem spójnego i logicznego związania tego pomysłu i socjalnego ducha programu rządu Sojuszu Lewicy Demokratycznej, ile z zaskoczeniem i nagłością tejże zmiany dla wszystkich, w tym i dla czołowych polityków koalicji rządzącej. A to już jest poważna sprawa. Jeśli mogę wiec zrozumieć, iż szef rządu nie uzgadnia zmian kadrowych w swoim gabinecie, choćby dlatego, ze można je kształtować dowoli, to już nie pojmuję, jak można podejmować podstawowej wagi decyzje, przecież natury państwowej, bez dogłębnej konsultacji, choćby z własnym zapleczem partyjno-politycznym. Powiedziałbym więcej, takie zmiany powinny być podstawą również debaty parlamentarnej, gdyż mają niebagatelne znaczenie dla polityki państwa i jego przyszłości. Wszystko, co dotyczy gospodarki i społeczeństwa nie powinno być podejmowane pod wpływem chwili i w zaciszu dobrze strzeżonych gabinetów. Choćby dlatego, że złe decyzje w tym obszarze potrafią się mścić przez miesiące i lata, a ich zgubny skutek nie odnosi się do osób, które je podejmują, lecz obywateli, których dotyczą. W każdym razie, chcąc rozważać tę sprawę w abstrakcji od wymienionego kontekstu, należałoby stwierdzić, iż decyzja o połączeniu wspomnianych ministerstw jest niezwykle ryzykowna, a w moich oczach nie tylko wątpliwa, ale i niebezpieczna. W sumowaniu ministerstw gospodarki i pracy, mamy do czynienia z próbą “łączenia ognia i wody”. Nawet jeśli się uda, to należy zadać pytanie czyim kosztem: ekonomicznych i rynkowych podstaw działalności przedsiębiorców, czy pro socjalnych oczekiwań pracowników i bezrobotnych? Zasady ekonomii bowiem nie dotyczą tylko kwestii kasy, a więc pieniądza, dotyczą wszelkich przejawów aktywności ludzkiej i wiążą się z pojęciem zysku i straty, z kosztami. Wszystko w życiu kosztuje, więc zawsze właściwym pytaniem jest: Ile? Ciekaw wiec jestem kto, kiedy, ile i za co zapłaci ze względu na to nagłe i ryzykowne połączenie. Czy cenę za potrzebny spokój społeczny – bo chyba o ten cel chodzi – przed unijnym referendum będzie musiała znowu zapłacić gospodarka i przedsiębiorcy? Obawiam się, że tak.
Adam St. Szejnfeld
Poseł Platformy Obywatelskiej