Jedną z wielu statystyk, jaka co jakiś czas trafia na moje biurko, jest sprawozdanie z ilości zawieranych i rejestrowanych w naszym kraju związków małżeńskich. W ostatnich latach ich pula utrzymuje się na mniej więcej stałym poziomie. Kwiaty, szampan, gratulacje…
Każde przyjęcie weselne dobiega jednak kiedyś końca. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że otaczająca nas szara i trudna rzeczywistość brutalnie skraca czas pięknych miłosnych uniesień nowożeńców, nie pozwalając zapomnieć o tym, co czeka młodą parę tuż po wypowiedzeniu sakramentalnego „tak”.
Dobrze, jeśli młodzi ludzie zakładający rodzinę mają pracę. Świetnie, jeśli mają bliskich, na których mogą liczyć, a uczucie, jakie ich połączyło, jest na tyle silne i głębokie, że oboje są w stanie solidarnie przezwyciężyć czasy najgorszej niepogody, wszelkich przeciwności losu. Inaczej, dużo trudniej, jest wtedy, gdy nowożeńcy zdani są wyłącznie na siebie, gdy mogą polegać tylko na własnych umiejętnościach, życiowej zaradności.
Jednakże dla zdecydowanej większości i jednych, i drugich, prawdziwym problemem początków małżeństwa jest odpowiedź na pytanie – gdzie mieszkać. Pokój u rodziców lub teściów ze wspólną kuchnią i łazienką? Dobre, ale na krótką metę. Wynajem? Już nieco lepiej, lecz pozostają wysokie ceny odstępnego, niepewność jutra i świadomość, że wszelkie poczynione inwestycje to wyrzucanie pieniędzy w przysłowiowe błoto. Kalejdoskop możliwości zawęża się do jednej jedynej decyzji – zakupu wymarzonego własnego „M”.
Ostatnio przeglądając gazety, a mówiąc bardziej precyzyjnie obficie zamieszczane w nich reklamy, jedna rzecz przykuła szczególnie moją uwagę. Chodzi właśnie o oferty sprzedaży mieszkań i domów. Jest ich wiele. Wybór dotyczy oczywiście głównie mieszkań z rynku wtórnego, mających kilka, kilkanaście, a bywa, że i kilkadziesiąt lat. Standard, lokalizacja, powierzchnia – od wyboru do koloru. Drugą grupę stanowi rosnąca w błyskawicznym tempie oferta mieszkań nowych, już wybudowanych, lub mających lata moment przybrać materialne kształty. Developerzy prześcigają się w poszukiwaniu klienta – rzecz nie do pomyślenia jeszcze kilka lat temu, gdzie mieszkania, tak te małe, jak i dla ludzi bardziej zamożnych, o wyższych wymaganiach, schodziły praktycznie na pniu. Dlaczego? Przecież nie zmniejszyło się ciągle duże zapotrzebowanie…
Niestety, własny dach nad głową ciągle dla wielu Polaków jest skojarzeniem mocno abstrakcyjnym. We wszystkich miastach i wsiach naszego powiatu, jak i w całym kraju, większość młodych małżeństw mieszka razem z rodzicami. Znam wiele z nich – nie myślą o domu z basenem i własnym kortem tenisowym. Są realistami. Mieszkanie w rodzinie wielopokoleniowej winno być dla nich wolnym wyborem, a nie, jak teraz, wyrokiem.
Realną szansę na własne cztery kąty ma niewielu. Najniższy nawet potrzebny własny wkład w mieszkaniową inwestycję to, co najmniej, kilkanaście tysięcy złotych. Oprócz tego banki, choć elastyczne i przyjazne klientom, wymagają solidnych zabezpieczeń kredytu, a także stałej i świetnie płatnej pracy. Jakby tego było mało, swoje trzy grosze dołożyły tu również ostatnie dwa lata recesji. Kiedy to wszystko zmieni się na lepsze? Kiedy własny dach nad głową nie będzie marzeniem jak z innej planety? Nie wiem. Wiem natomiast, że dziś to nie mieszkania czy domy są za drogie – to ich potencjalni nabywcy zarabiają za mało. Rząd Leszka Millera zakłada w tym względzie na głowę czapkę. Czapkę niewidkę – problem jest, ale lepiej myśleć, że go nie ma.
Adam St. Szejnfeld
Poseł Platformy Obywatelskiej