Podczas kiedy my będziemy ekscytować się największym wydarzeniem sportowym w naszej historii, w Grecji będzie się rozgrywał kolejny odcinek wyborczego thrillera, który może pozwolić temu krajowi wrócić na ścieżkę reform albo sprawić, że Grecy pożegnają się z europejską walutą. Cały finansowy świat trzyma kciuki za wyniki tych wyborów, bo jeśli wygrają populiści i przeciwnicy reform, to boleśnie mogą odczuć to wszyscy, bez względu na to, ile tysięcy kilometrów dzieli ich od Aten.
Pomimo sondaży, które nie dają jasnej odpowiedzi, czy wygrają zwolennicy czy przeciwnicy cięć budżetowych i reform, nadzieją (choć niewielką) napawa fakt, że Grecy z euro żegnać się nie chcą. Nic dziwnego, bo nawet zachowawczy ekonomiści przewidują, że wprowadzenie drachmy wywołałoby sięgającą nawet 50-80 proc. dewaluację. Z dnia na dzień przyzwyczajona do wygodnego życia Grecja stałaby się jednym z biedniejszych krajów wspólnoty.
Dla Grecji opuszczenie euro byłoby trzęsieniem ziemi, ale problem w tym, że nikt nie jest w stanie przewidzieć tego jak wielkim. Nie wiadomo, jak długo grecka gospodarka odzyskiwałaby konkurencyjność po nieuniknionym spadku wartości drachmy i galopadzie cen. Nie wiadomo również, jak bardzo zachwiałoby gospodarką pozostałych państw członkowskich UE. W trudnej sytuacji znaleźć się mogą włoskie i hiszpańskie banki, których klienci mogą masowo wypłacać swoje depozyty. Rynki zaczęłyby się obawiać, że śladem Grecji podążą następne kraje. Domino mogłoby ruszyć z miejsca i trudno byłoby ten proces zatrzymać.
Polska przeszła pierwszą fazę kryzysu suchą nogą i nic nie wskazuje, by problemy Grecji mogły zachwiać w najbliższym czasie naszą gospodarką. Sytuacja mogłaby jednak ulec zmianie, gdyby Grecja faktycznie wróciła do drachmy. Nastąpiłaby gwałtowna deprecjacja złotego, co oznaczałoby wzrost inflacji i ubożenie naszego społeczeństwa. Dla strefy euro, taki scenariusz, jak policzyli ekonomiści np. z ING, oznaczałby spadek tempa wzrostu aż o 2 proc. Nic więc dziwnego, że politycy europejscy są gotowi uczynić wiele, by po wyborach 17 czerwca powstał w Grecji rząd, który zaangażuje się na rzecz pozostania kraju w strefie euro i wypełnienia zobowiązania wobec społeczności międzynarodowej. To także nasz interes.
Problem w tym, że teraz wszelkie próby mieszania się w wewnętrzne nastroje polityczne greckiego społeczeństwa mogą przypominać przysłowiowe podlewanie ognia benzyną. Grecy wcale nie mają ochoty słuchać gadających głów z Berlina, Paryża czy Frankfurtu, gdzie znajduje się siedziba Europejskiego Banku Centralnego. Błędem jest więc wskazywanie na kogo Grecy powinni oddać głos w wyborach parlamentarnych. Jedyną metodą przemawiania do greckiego rozsądku wydaje się więc, że jest uczciwe przedstawienie im wszystkich możliwych scenariuszy.
Fakt, że od początku 2010 r. do końca marca tego roku wartość depozytów w greckich bankach spadła o jedną trzecią, do ok. 165 miliardów euro dowodzi, że sami Grecy także tracą wiarę w happy end. Obawiają się, że ich oszczędności w euro zostaną bez ostrzeżenia zamienione na wątpliwej wartości drachmę. Rząd, który po wyborach obejmie władzę, będzie musiał zapobiec wybuchowi niekontrolowanej paniki. Sytuacji nie poprawiają pojawiające się raz po raz plotki, jakoby drukarnie pieniędzy były już gotowe do produkcji nowego pieniądza, a nawet, że Grecja potajemnie już zleciła druk, podobnie jak zrobiła to Słowacja, zanim ogłoszono rozpad Czechosłowacji.
Jakkolwiek zakończy się finansowy dreszczowiec, nie mam wątpliwości, że w dłuższej perspektywie strefa euro na tym skorzysta. Wzmocnione zostaną bowiem mechanizmy kontroli wydatków publicznych, a to wraz z rosnącym popytem stworzy podstawy pod długoletni wzrost gospodarczy. Strefa euro, do której zapewne pewnego dnia przystąpi Polska, będzie po tych kryzysowych latach silniejsza i odporniejsza na kolejne kłopoty. Będzie bowiem rządziła się już zupełnie nowym porządkiem.
Adam Szejnfeld
Poseł na Sejm RP