Kampania, wybory, ogłoszenie ich wyników i… no właśnie. Trudno nazwać sytuację, której jesteśmy obecnie świadkami. Dla nikogo nie było zaskoczeniem, mimo wcześniejszych, zbyt optymistycznych sondaży, że ani Platformie Obywatelskiej ani Prawu i Sprawiedliwości nie uda się osiągnąć wyniku pozwalającego na samodzielne skonstruowanie rządu. Przewidzieli to doradcy prezydenta i on sam. Dlatego postanowili na odchodne zostawić nowej ekipie „kukułcze jajo”. Było nim określenie terminu wyborów prezydenckich dopiero po wyborach parlamentarnych i to w niedługim czasie, a nie razem. Łatwo można było zgadnąć, iż zwycięskim partiom, w obliczu trwającej nadal kampanii prezydenckiej, trudno będzie uzgodnić wspólny program i wspólny rząd. Wszak wszystkie tego rodzaju uzgodnienia będą rzutowały na rzecz jednego kandydata, a przeciw drugiemu!
Po wyborach parlamentarnych, oczywiście była chwila lekkiej frustracji z powodu wyniku, jaki osiągnęła Platforma, ale przecież to wyborcy decydują, kto ma objąć władzę. Decyzję taką należy przyjąć z pokorą. Mimo złych okoliczności i kukułczego jaja prezydenta Kwaśniewskiego, wszystko mogłoby jednak ułożyć się dobrze, gdyby nie decyzja prezesa PiS-u o wystawieniu na urząd premiera mało w karju i za granicą znanego człowieka ze swojej partii. Wśród moich kolegów chcących rozpocząć rozmowy o budowaniu przyszłej koalicji pojawiał się wielka wątpliwość, co do kierowania pracami przyszłego rządu. Powstało podejrzenie, że przyszły premier może być słabą kartą w grze, w której główne ruchy strategiczne należeć będą nadal do Jarosława Kaczyńskiego. Nie trzeba było długo czekać na potwierdzenie tych podejrzeń, które miały miejsce w pierwszym dniu rozmów koalicyjnych. Prowadzącym całą rozmowę i głoszącym główne tezy nie był o dziwo Kazimierz Marcinkiewicz, ale zapewniający o braku swojego wpływu na kandydata na premiera, szef PiS. Wszystko to tworzy niezdrową atmosferę, i wokół rozmów o przyszłej kolacji, i wokół kampanii prezydenckiej, której owe wydarzenia zamiast pomagać, bardzo szkodzą.
Na niedomiar złego, pan prezydent Kwaśniewski podłożył zwycięzcom wyborów parlamentarnych drugie jeszcze kukułcze jajo. Wyznaczył bowiem pierwsze posiedzenie Sejmu na 19 października, a więc na okres między pierwszą, a drugą turą wyborów prezydenckich. Co to oznacza? Ano to, że obie partie, które najchętniej, i dla dobra swojego, i dla dobra kraju, odłożyłby rozmowy i negocjacje koalicyjne na okres po kampanii prezydenckiej, muszą je kontynuować nadal. Wszystko obliczone jest na jak największe skłócenie zwycięzców i danie szansy przegranym. Szansy na budowanie się według zasady: „gdzie się dwóch bije, trzeci wygrywa”!
Tak, brakuje oddechu pomiędzy wyborami parlamentarnymi a prezydenckimi. Wszyscy są już potwornie zmęczeni i nic dziwnego, że czasem puszczają nerwy, a przy okazji powie się coś nieprzemyślanego. Mam jednak ogromną nadzieję, że za kilkanaście dni wszyscy zapomnimy o tych złych chwilach, a kompromis można będzie osiągnąć o wiele łatwiej przy barku nacisku i zbędnych słów. Trzeba sobie najpierw jednak poradzić z zasadzką kukułczych jaj.
Adam Szejnfeld
poseł Platformy Obywatelskiej
www.szejnfeld.pl