Cała Polska od kilkunastu dni mówi tylko o „Liście Wildsteina”. Padają zarzuty, stawiane są pytania. Czy jej wyniesienie było zgodne z prawem, a jeśli tak, to czy było zgodne z etyką dziennikarską, czy też nie? Czy jej publikacja pomoże i przyspieszy proces oczyszczania się polskiego społeczeństwa i jego elit z czarnych charakterów rzeczywistości Peerelu, czy też może przeciwnie, skomplikuje, może wręcz zahamuje ten proces? Kto na tej liście jest, czy tylko ludzie współpracujący z byłym aparatem terroru Polski Ludowej, czy też również ludzie niewinni, bo jedynie wytypowani do zwerbowania? Czy są to tylko ubecy i konfidenci, czy też również ludzie walczący z komunistycznym ustrojem i sprytnie tylko wciągnięci na czarne listy przez odpowiednie służby (nie wiem, czy specjalne)?.. Pytania się mnożą, przybywa wątpliwości, a ludzie w swoich ocenach się dzielą. „Bronek Wildstein dobrze zrobił, otworzył bowiem świadomość wszystkich na tajemnicę czegoś, co tajne nie powinno być…” mówią jedni. Inni twierdzą znów „To jest skandal, wynosić z państwowej instytucji cudzą własność bez pozwolenia (…), To mieszanie ofiar ze zbrodniarzami w jednym tyglu…” – krzyczą inni. W ostatnich dniach mam do czynienia i z jednymi osobami i z drugimi. Muszę powiedzieć jednak, że najbardziej uderzył mnie glos jednej z nich, która wyraziła niekłamane zadowolenie. „Kto w Polsce wie – kto kim był, kto kim jest, kto więc rządzi w naszym karju”? – mówi w emocjach mój rozmówca. „Na liście jest bardzo wiele osób z Warszawy (tzw. Lista Wildsteina liczy ok. 240.000 nazwisk głównie z Warszawy), znanych osób nie tylko z życia publicznego, ale też mniej znanych, ale bardzo ważnych ludzi – wysokich funkcjonariuszy administracji rządowej i samorządowej, ludzi, którzy nadal mają niebywały wpływ na naszą rzeczywistość, ba, nie tylko na to, co się dzieje w Warszawie, ale też w całym naszym kraju”. Nasuwają się więc kolejne pytania. Obojętnie, czy wyniesienie i opublikowanie listy z Instytutu Pamięci Narodowej było czynem złym, czy dobrym, to jednak, czy po piętnastu latach zmian ustrojowych w Polsce, nie powinniśmy mieć prawa do wiedzy?! Czy nie powinniśmy wreszcie wiedzieć, kto pomagał zbrodniczym rządom przeszłości utrzymywać się przy władzy, kto pomagał wsadzać swoich znajomych, przyjaciół, ba, często członków rodzin do więzień, czy nie powinniśmy mieć możliwości odsiania plew od czystego ziarna, by nie brudzić dzisiejszych czasów ludźmi przeszłości?… Tak, ale nasuwają się jednak i inne pytania. Ktoś mógłby się zastanowić – czy my, zwłaszcza w małych miastach i miasteczkach potrzebujemy właściwe jakichkolwiek list, białych, czy czarnych? Czy nie wiemy sami najlepiej, kto był świnią, a kto nie? Czy w Chodzieży, Złotowie albo w Szamotułach i w dziesiątkach, setkach innych miast i wiosek, nie potrafimy o innych ludziach powiedzieć wszystkiego na ich temat? Czy jest problem, by stworzyć bez IPN-u u nas „Listę Szejnfelda”, „Listę Kowalskiego”, „Listę Malinowskiego”?… Pewnie nie, ale czym byłyby te listy oprócz tego, że byłyby to listy podejrzeń, nieraz tylko niechęci, a nawet pomówień – biała lista osobistych sympatii, czarna lista osobistych wrogów. Potrzebny jest nam jednak obiektywizm i pewność – kto świnią był, a kto tylko za taką świnię może uchodził. Potrzebne są dowody a nie domysły. Powinniśmy bowiem mieć wreszcie szansę oczyścić polskie życie publiczne, środowisko polityczne i w końcu administrację rządową oraz samorządową z ludzi, którzy uczciwi nie byli wcześniej nawet w stosunku do swoich najbliższych. Powinniśmy mieć możliwość dania każdemu obywatelowi wolnego prawa wybierania swoich przedstawicieli do rady, do Sejmu, czy też na inny urząd. „Chcesz świnię, to głosujesz na świnię, ale jak wolisz człowieka uczciwego i godnego, to głosujesz na kogoś komu ufasz” – przekonuje mój znajomy. „Mało tego, powinniśmy mieć również możliwość świadomego dobierania sobie kolegów i przyjaciół” – dodaje. I coś w tym jest. Dzisiaj bowiem takiej szansy nikt z nas nie ma.
Adam szejnfeld
Poseł Platformy Obywatelskiej
http://szejnfeld.sejm.pl