Listy sławnych osób, polityków, ludzi kultury, czy nauki, dzisiaj cieszą się wielkim zainteresowaniem. Na aukcjach potrafią osiągać kolosalne kwoty idące w tysiące i dziesiątki tysięcy dolarów, a niekiedy i miliony. Dlaczego ktoś decyduje się zapłacić za nie aż tak wiele?…
Listy te dzisiaj są często unikatami, nie zachowało się ich bowiem zbyt wiele. Ale nie tylko dlatego są one tak cenne. Ich wartością jest przede wszystkim dialog, rozmowa autora z adresatem. Gdy były pisane stanowiły nie tylko instrument przekazywania informacji. Służyły również wyrażaniu opinii, prezentacji stanowisk, prowadzenia polemiki, niekiedy spierania się na argumenty. Listy osobiste, prywatne, w zasadzie zawsze były ciepłe, a przynajmniej wyrażające szacunek oraz uprzejmość do adresata, nawet wtedy, gdy korespondujący sprzeczali się w nich o wielkie idee, czy też zwykłe przyziemne sprawy. Dialog, a zarazem wzajemny szacunek, były zawsze motorem intelektualnego rozwoju ludzi różnych cywilizacji.
Rozmowa człowieka z człowiekiem na odległość kiedyś była trudniejsza niż dzisiaj. Wymiana listów była na przykład przez stulecia jednym z podstawowych narzędzi komunikacji. Tę sytuację zmieniły z czasem nowe technologie, na przykład wynalezienie telegrafu, a później telefonu, czy faksu. Rewolucyjny jednak przełom nastąpił wraz z pojawieniem się Internetu. I nie chodzi tu tylko o możliwość wysyłania e-maili, które mogą zostać odebrane na drugim końcu świata w kilka sekund po nadaniu zamiast po wielu dniach, czy nawet tygodniach, jak kiedyś tradycyjne listy.
Kto spośród nas pamięta nasz pierwszy zachwyt nad forami internetowymi czy czatami, które u progu XXI wieku zaczęły się mnożyć w niebywałym tempie?… A to właśnie one stworzyły pierwszą szansę na prowadzenie dyskusji na każdy temat z nieograniczoną liczbą osób i to w zasięgu globalnym. Wystarczył komputer i dostęp do sieci, żeby skomentować artykuł, który pojawił się gdziekolwiek na świecie, czy też dołączyć do czatu na wybrany temat z ludźmi, na przykład z innej części kraju, kontynentu czy świata. Teraz wydaje się nam to oczywistością, jak prąd w gniazdku, ale przecież z tego dobrodziejstwa korzystamy zaledwie od kilkunastu lat.
Fora dyskusyjne, czat…, no właśnie, ale kto z nas dzisiaj z nich korzysta? Zdecydowana większość ludzi nie czyta już wpisów pod tekstami, felietonami, artykułami, wypowiedziami…Dlaczego? Bowiem w zasadzie nic tam ciekawego się nie znajdzie. Pół biedy, jeśli pojawiają się komentarze kompletnie nieodnoszące się do artykułu, co jest zresztą powszechną normą. Niestety, większość wpisów to podły poziom „przemyśleń” pełnych wyrazów na “k…” „p…”, czy “ch…”, co powoduje, że fora to takie wirtualne slumsy, gdzie sfrustrowani ludzie pełni nienawiści plują, obrzucają błotem i wylewają pomyje na innych. To miejsca, gdzie można sobie poużywać – bluzgać, kląć i tryskać jadem! Dzisiejsze fora i czaty, to odpowiedniki szpitali psychiatrycznych w realu albo upadłych knajp dogorywających w zaułkach ciemnych ulic, gdzie menele czekają tylko, komu by rozbić kufel na głowie. Fora i czaty, to wirtualne śmietniki, pełne śmiercionośnej zarazy zabijającej zdrową kulturę. Rzadko więc ktoś inteligentny i grzeczny tam zagląda. No, ale cóż, można powiedzieć, iż powstała wirtualna, odrębna subkultura, która żywi się wzajemnie chamstwem i nienawiścią do innych. Wystarczy tam nie wchodzić, by nie oberwać i tyle.
Tak, można byłoby się z tym pogodzić, a samym zjawiskiem nie przejmować. Wszak i w realu występują światy równoległe. Niestety, ta zaraza, ten rak internetu, wszędobylski wirus zawiści, nienawiści, zazdrości, ale i… pazerności, zaczął rozprzestrzeniać się w zawrotnym tempie dokonując przerzutów także i na inne miejsca wirtualnego kosmosu, zwanego Internetem. Teraz atakuje coś bardziej wartościowego, niż fora i czaty, przerzuca się bowiem na portale społecznościowe.
Nasza klasa, Facebook, czy na przykład Twitter, w swoim zamyśle miały być fenomenalnym instrumentem budowania społeczeństwa informatycznego, ludzi, którzy komunikują się ze sobą w wirtualnym świecie. Nawiązują kontakty, zaprzyjaźniają się, przekazują ważne informacje, albo prywatne wiadomości, rozmawiają ze sobą, dyskutują, polemizują, podejmują wspólne przedsięwzięcia… I to w zasadzie bez, tej zabijającej kulturę, anonimowości, jaką widzieliśmy na rożnego rodzaju forach. To wspaniała idea, ale i świetny instrument zbliżania ludzi do innych ludzi, uczenia się wzajemnego i darzenia atencją, nawet, jeśli dzielą nas poglądy, idee, światopoglądy, cechy charakteru, zamiłowania, wyksztalcenie, zawód, czy hobby.
Niestety, obawiam się, że jesteśmy świadkami powolnego niszczenia tych nowoczesnych komunikatorów. Zabójcza bowiem zaraza, która unicestwiła sens śledzenia czatów przerzuca się, jak rak, jak zdradliwy nowotwór, na portale społecznościowe, szczególnie na Twittera. Facebook potrafi się przed tą epidemią jakoś bronić. Tam anonimowość, która króluje na Twitterze, nie jest mile widziana. Bezkarność jest więc mocno ograniczona. Twitter natomiast stał się formą współczesnego czatu, na którym pomyje może wylewać każdy na każdego bez żadnych zahamowań. Zakłada się bowiem profil nie pod swoim nazwiskiem i hulaj dusza, piekła nie ma! Jakiego piekła?! Honoru nie ma! Tu bowiem odwaga nic nie kosztuje.
Środowisko “internetowych trolli”, jak się niezwykle delikatnie nazywa ten rynsztok, nie jest jednorodne. Są tam tacy, którzy po prostu nie przestrzegają zasad elegancji, czy etykiety i to tylko z sobie znanych powodów. Osoby takie często bez zamierzonego celu, w abstrakcji od tematu wpisu, artykuły czy toczącej się właśnie dyskusji, wypisują abstrakcyjne, często niezrozumiałe teksty. Pozbyć się ich na szczęście jest łatwo, i oczyścić z bezsensu wpisów wątek dyskusji, bowiem blokada takiego użytkownika często wystarczy, żeby siejący zamęt troll już nie wrócił.
Inna grupa, to ideowi wojownicy albo indywidualni frustraci. Ci działają z premedytacją. Najczęściej robią tak zwaną bekę. Myślą bowiem, ze szyderstwo, ironia, satyra, nabijanie się z kogoś jest skuteczną bronią. Mylą się jednak, każde bowiem działanie musi być wyważone, powinno też mieć choć pozór zgodności z prawdą, powinno być wiarygodne, a także proporcjonalne do celu i podmiotu. Tacy harcownicy na szczęście nie mają żadnych granic i żadnych zahamowani, więc z dużą łatwością można szybko odróżnić w Internecie normalny humor, od zorganizowanej akcji „jazdy bez trzymanki”. Taka natomiast nikogo rozsądnego nie przekonuje. No, ale zamula profil i zniechęca do dyskusji poważnych użytkowników. Ciężko się jednak pozbyć tej błazenady, ponieważ zabawa taka, choć tylko im, to jednak przynosi przyjemność. Wyrzucenie z profilu skutkuje jedynie założeniem nowej fałszywki i dalszym trollowaniem.
Ale są też i inne grupy, które są o wiele groźniejsze. To płatni mordercy, zabójcy na zlecenie. Biorą bowiem kasę za bycie chamem. Szydzą, plują, podjudzają, szczują… Szargają opinię, bezpodstawnie oskarżają, wyszydzają… Najgorsi są ci, co insynuują i kłamią. Zwłaszcza, gdy robią to z wyczuciem. Nie przesadzają, truciznę dawkują powoli, nie lewatywą, ale kroplówką. To dobry instrument, by zaszczepić u innych niepewność, wątpliwości, podważyć wiarygodność. Stosuje się tę metodę nie tylko wobec osób, na przykład polityków, ale i firm, uczelni, instytucji publicznych, także wobec określnego produktu, czy usługi. Każdy i wszystko może stać się ich ofiarą – to zależy wyłącznie od zleceniodawcy. Ta broń jest groźna, bardzo groźna, na przykład w konkurencji na rynku. Produkt albo przedsiębiorstwo może dużo stracić pod wypływem ataku trolli zleconego, na przykład przez nieetyczną, konkurencyjną firmę.
W takim przypadku na nic się zdają próby blokowania. Płatny morderca bowiem, taki zabójca na zlecenie, ma przecież zadanie do wykonania. Im więcej oddanych strzałów, tym większa szansa na uśmiercenie celu. A ponadto, za każdy strzał jest kasa. Żywa gotówka. Dlaczego więc nie założyć kilku czy kilkudziesięciu kont? Dlaczego nie wynająć grupy zabójców nawet na podzlecenie? Przecież, i zabójca, i zleceniodawca w świecie wirtualnym pozostają niemalże nieuchwytni.
Nie ma się co łudzić. Tego zjawiska nie da się łatwo wyeliminować. I tylko pozornie największymi ofiarami są atakowane firmy, instytucje czy konkretne osoby. Niestety, w ten sposób niszczone są przede wszystkim same media społecznościowe, od których normalni użytkownicy, kulturalni ludzie, dobrze wychowane osoby, wkrótce mogą się odwrócić tak samo, jak odwrócili się już wcześniej od forów i internetowych czatów. Największą ofiarą tej działalności paradoksalnie może więc nie być polityk, działacz społeczny, przedsiębiorca, instytucja, czy firma, albo jakiś produkt, lecz na przykład sam… Twitter. Ten wspaniały portal internetowy, poprzez prawo do anonimowości, daje niestety szansę do prezentowania najpodlejszych ludzkich uczuć i szerzenia wrogich postaw, a tym samym sam może kiedyś umrzeć porzucony przez swoich wcześniej wiernych, ale później rozczarowanych, użytkowników. Szkoda by było.
Adam Szejnfeld
Poseł do parlamentu Europejskiego