W minionym tygodniu premier Kaczyński zaskoczył wszystkich deklaracjami o dalszym wspieraniu samorządów terytorialnych przez rząd. Wprawił tym w zaskoczenie część sporą część obserwatorów sceny politycznej, którzy od wielu miesięcy podejrzewali PiS o niechęć do wszystkiego co jest poza zasięgiem aparatu centralnego. Partia Jarosława Kaczyńskiego jest od samego początku partią wodzowską, w której wszyscy członkowie obowiązkowo muszą podzielać zdanie przewodniczącego, albo zacząć się rozglądać za inną formacją polityczną. Niechęć do samorządu byłaby tu zrozumiała, bo wpisywałaby się w ducha PiS-u. Dotychczas samodzielność poszczególnych jednostek była traktowana jako zło konieczne, a co bardziej dziarscy politycy PiS-u od dłuższego czasu przebąkiwali o potrzebie większej kontroli (czytaj pozbawienia samodzielności) samorządów.
Co więc się stało, że premier wygłosił glorię na cześć samorządu terytorialnego i podkreślił jego rolę w organizacji struktur państwa? Czyżby zrozumiał niezbędność jego funkcjonowania? Dostrzegł jego prymat w szybkim i skutecznym analizowaniu potrzeb mieszkańców? A może dał się przekonać, że tylko instytucja samorządu terytorialnego gwarantuje trwały rozwój gmin i powiatów?
Wszystko to brzmi pięknie, ale trzeba być niepoprawnym optymistą, żeby wierzyć, że PiS nie ma chrapki na całkowite przejęcie władzy w Polsce. Niezależność samorządów (choć ograniczona szeregiem ustaw) jest solą w oku premiera, który nie może przeboleć, że są miejsca w Polsce, gdzie społeczność lokalna za swojego reprezentanta na stanowisku wójta, burmistrza czy prezydenta wybrała kogoś spoza jedynej słusznej partii. Premierowi marzy się „dokręcenie śruby” tak, aby nie ważne było kto z jakiej jest opcji politycznej, bo i tak musiałby być posłuszny „Warszawie”, stąd na konferencji w Radomiu mogliśmy usłyszeć opinie o potrzebie „zmian porządkujących” w zakresie podziału zadań i kompetencji pomiędzy administracją rządową i samorządową. Chciałbym się mylić, ale sądzę, że oznaczać to będzie zwiększenie kontroli nad samorządowcami i tym samym odebranie im części niezależności.
Łatwo sobie wyobrazić, co by było, gdyby o potrzebie budowy drogi w Szamotułach, Chodzieży, Pile czy Czarnkowie decydowano w Warszawie. Poza wieloletnim czekaniem i tak droga byłaby za wąska lub znajdowała się nie w tym miejscu gdzie trzeba. Pozostaje więc mieć nadzieję, że w przypadku próby ograniczenia niezależności samorządu hamulcem okaże się zdrowy rozsądek, a jeśli i tego zabraknie, twarde zapisy konstytucji.
Adam Szejnfeld
www.szejnfeld.pl