Dzisiejsze spółdzielnie mieszkaniowe to żywy relikt PRL-u. Nieprzejrzyste, drogie, z nieliczną kastą uprzywilejowanych, i całą resztą, która musi płacić coraz więcej i więcej. Tak mówią jedni. Ich członkowie nie tylko nie wiedzą, na co są przeznaczane ich pieniądze, ale także nie mają realnej władzy nad swoją nieruchomością. Ci, którzy próbują się dowiedzieć np. jak są obliczane opłaty za mieszkanie, lub ile zarabia prezes spółdzielni często są z niej wyrzucani pod pretekstem działania na jej szkodę. Dodają krytycy spółdzielczego systemu zabezpieczania potrzeb mieszkaniowych. Zwolennicy, natomiast sobie chwalą. Jest mieszkanie, o nic nie trzeba się martwić, prezes i zarząd załatwiają wszystkie sprawy, ba nawet budują często nowe obiekty, by zapewnić następnym członkom szansę na mieszkanie…
Tak. Nie ulega wątpliwości, iż spółdzielczość mieszkaniowa wywołuje w Polsce kontrowersyjne oceny i buduje zupełnie sprzecznie ze sobą stanowiska. Wydaje się jednak, że poziom krytyki i oczekiwania zmian jest wyższy niż samozadowolenia i biernej akceptacji stanu aktualnego. Warto w tym momencie zauważyć także, że sytuacja nie jest identyczna w każdej spółdzielni. Są takie, które się chwali i nagradza, ale działają i takie, które są na językach wszystkich. Oznacza to, iż nie tylko przepisy prawa w tej materii są ważne, ale i działalność konkretnych osób. Ludzie są więc na ogół kluczem do sedna sprawy, a nie tylko paragrafy. One jednak muszą być nowoczesne i dostosowane do demokratycznego państwa wolnych obywateli. W prawie spółdzielczym nie zawsze mamy jednak do czynienia z realizacją tej fundamentalnie ważnej idei.
Głównym więc celem przygotowywanej w Sejmie reformy przepisów dotyczących spółdzielni mieszkaniowych jest zapewnienie posiadaczom mieszkań o statusie prawa odrębnej własności, którzy zrezygnują z członkostwa w spółdzielni, wpływu m.in. na sposób zarządzania całą nieruchomością, a więc i wysokość opłat. Opracowywane zmiany mają sprawić, że spółdzielnie będą pracować wydajniej, wiedząc, że ich miejsce może zająć komercyjna firma, wynajęta przez samych spółdzielców.
Ta reforma jest w interesie trzech milionów szeregowych członków spółdzielni, ale nie ich kierownictwa, zwłaszcza prezesów, którzy zapewne wytoczą najcięższe działa, żeby przekonać mieszkańców swoich spółdzielni, że takie zmiany to istna apokalipsa. Mówią zwolennicy zmian. Do dyspozycji mają znaczne środki finansowe, bo spółdzielnie dysponują potężnymi majątkami, nierzadko większymi od średniej wielkości miasta powiatowego. Dodają ci, którym zależy na reformie. Przeciwnicy natomiast wskazują na zagrożenia dla spółdzielni, możliwość ich rozpadu na wiele, ba nawet pojedynczych budynków, oraz konflikty przyszłych wspólnot między sobą, a także wspólnot ze swoimi członkami. Sprawa więc nie jest ani prosta, ani łatwa.
Wszyscy w trudnych czasach patrzymy na koszty naszego utrzymania. Mieszkanie jest niewątpliwie jednym z najważniejszych elementów. Tymczasem okazuje się, że kwoty wydawane na utrzymanie mieszkania mogą być znacząco niższe. Na kilku przykładach z dużych miast widać, że jeśli tylko mieszkańcy bloków wezmą sprawy w swoje ręce, to opłaty mogą spaść nawet o połowę. Sprzyja temu pełna przejrzystość wszelkich opłat i brak rozbudowanej administracji.
Członkowie spółdzielni powinni otrzymywać część zysków przez nią wypracowywanych, tymczasem obecnie o solidaryzmie zarząd spółdzielni pamięta najczęściej wówczas, kiedy trzeba pokryć straty będące efektem jego działalności, niekiedy nawet niegospodarności. Wnikliwa analiza tego na co spółdzielnie wydają swoje pieniądze, rozprawia się z mitem, że dzięki członkostwu, remonty i utrzymanie budynków są tańsze. Zwolennicy powtarzają na przykład, że z obliczeń wynika, iż teoretyczny czas potrzebny mieszkańcom 11 piętrowego bloku na zebranie funduszy na docieplenie wynosi sześć – siedem lat. Tymczasem spółdzielcy wpłacają na fundusz remontowy nawet i kilkadziesiąt lat, nie mogąc się doczekać porządnego remontu. Co więc dzieje się z tymi pieniędzmi? Problem w tym, że nikt dokładnie nie wie. Przeciwnicy zmian zaprzeczają, twierdząc, że fundusz i owszem, składany jest i na planowane remonty ale i na te, których przewidzieć się nie da. Nie można więc zbierać pieniądze tylko na to co się chce zmienić, poprawić, czy zmodernizować w budynku. Bo jak będzie katastrofa, choćby powódź, czy wichura, to zanim wpłyną pieniądze z odszkodowania, spółdzielnie nie będą miały pieniędzy na działania ratunkowe. Zbierane pieniądze natomiast w dłuższym okresie czasu zawsze są mniejsze kwotowo, niż te, które trzeba uzyskać w krótkim czasie. Racja i z jednej i z drugiej strony.
Ruch spółdzielczy w Polsce ma długą i piękną tradycję. W czasach zaborów pozwalał uboższym warstwom społeczeństwa, głównie chłopom, skuteczniej zabezpieczać swoje interesy. Dzięki determinacji działaczy takich jak na przykład Stanisław Staszic, Augustyn Szamarzewski czy Piotr Wawrzyniak możliwe stało się stworzenie trwałych podstaw rozwojowych tej formy kooperacji. Niestety, komunizm wypaczył w dużej mierze jej szlachetne idee. My natomiast, po roku osiemdziesiątym dziewiątym, optymistycznie zakładaliśmy, że za transformacją ustrojową samoczynnym zmianom ulegną także spółdzielnie, by ponownie stały się autentycznym ruchem społecznym. W niektórych miejscach tak się stało, gdzie indziej nie. Okazało się bowiem, że nadal wiele struktur jest odpornych na prospołeczne zmiany. Dlatego od kilku lat tak wiele inicjatyw i pomysłów pojawia się, i to nie tylko w parlamencie. Ważne, by w ostatecznym rozstrzygnięciu wybrać najlepsze, te służące ludziom, a zarazem nieszkodzące ideom spółdzielczej samopomocy i samoorganizowania się.
Adam Szejnfeld
Poseł na Sejm RP