Z ministrem Adamem Szejnfeldem rozmawia Małgorzata Linettej.
Czy przychodzili do pana jacyś lobbyści w sprawie ustawy hazardowej?
- Oczywiście, że nie! Nikt taki nigdy do mnie się nie zwrócił. Mało tego, na temat tej ustawy nie rozmawiałem także z żadnym z kolegów, których wymienia się w tym kontekście. Cały mój udział w tej sprawie był typowo służbowy. Działałem według zasad określonych w resorcie, zgodnie z którymi to sekretarz stanu, ktokolwiek by nim był, wyznaczony jest do reprezentowania Ministra Gospodarki w procesie legislacyjnym i jest zobowiązany do udziału w posiedzeniach Komitetu Rady Ministrów oraz zajmowania się wszelką dokumentacją związaną z przygotowywanymi ustawami. Konsultacje opinii i stanowisk przygotowuje Sekretariat Ministra Gospodarki, a ostateczną treść pism, które podpisuje sekretarz stanu, właściwy departament ministerstwa.
Czyli podobnie jak przy innych ustawach?
- Tak właśnie, wszystkie ustawy są identycznie obsługiwane według tych samych procedur. Do większości zgłaszamy, jako resort wiele uwag, zwłaszcza gdy chodzi o sprawy finansów, rozwoju, gospodarki i przedsiębiorczości. Łatwo więc można sobie wyobrazić, że jeśli za miesiąc czy pół roku wybuchłaby jakaś inna afera, to według obecnego pojmowania sprawy, można by powiedzieć, że znowu Szejnfeld jest w coś zamieszany. To jest jakieś kosmiczne szaleństwo.
Czuje się pan uderzony rykoszetem?
- Rzeczywiście, tak to odbieram. Moją sytuację można porównać do takiej, jakbym jechał rowerem po ścieżce na chodniku, a zginął pod ciężarówką, która o mnie zahaczyła przyczepą. W pasie jezdni znalazłem się legalnie i poruszałem się zgodnie z przepisami, ale zupełny przypadek sprawił, że stałem się ofiarą wypadku drogowego.
Może pocieszeniem dla pana będzie to, że pojawia się coraz więcej głosów przyznających, że jest pan niewinną ofiarą sytuacji? Wypowiadają się tak m.in. znani ekonomiści, którzy na dodatek docenili pana pracę, jako wiceministra gospodarki, uznając, że pana odejście z rządu jest stratą.
- To oczywiście jakieś pocieszenie, choć muszę podkreślić, że najbardziej bolesnym dla mnie nie była utrata stanowiska, ale zagrożenie utraty tego, co dla każdego powinno być najcenniejsze – honoru i wizerunku uczciwego człowieka. Gdy jeszcze kilka dni temu czytałem prasę, oglądałem telewizję, to moje nazwisko pojawiało się tylko w negatywnym kontekście: aferzysta. Teraz wreszcie są inne głosy, inne spojrzenie na mój udział w sprawie. Dla mnie kluczowe były słowa premiera Tuska, który publicznie podkreślił, że moje działania były bez zarzutu, i to w świetle zgromadzonych dokumentów. Cenne jest także wystąpienie wicepremiera Pawlaka, który zaprzeczył wszystkim oszczerstwom, potwierdzając, że moje działania odbywały się zgodnie z procedurami, za jego wiedzą i zgodą. Również słowa w mojej obronie ministra Boniego są ważne, ale nie do przecenienia jest także głos człowieka z opozycji, marszałka Borowskiego.
Mimo to, zapewne nie uniknie pan stawienia się przed komisją śledczą, która lada moment powstanie.
- Zależy mi na tym, by ta komisja powstała, działała rzeczowo i do końca wyjaśniła sprawę z ustawą hazardową. I co bardzo ważne, by jej prace nie ciągnęły się w nieskończoność.
Trudno przypuszczać, że akurat ta komisja będzie działała sprawnie i szybko. Dotychczasowe doświadczenie innych takich gremiów wskazuje raczej na to, że będą tam niekończące się spory i przepychanki. Na dodatek, opozycja będzie chciała dociągnąć do wyborów prezydenckich, by podkopać pozycję Tuska…
Ja także się tego obawiam. Dlatego między innymi trwają konsultacje z prawnikami, czy możliwe jest sprecyzowanie ram czasowych dla pracy komisji tak, by miała wystarczające możliwości dobrego zbadania sprawy, ale jednak jej prace nie ciągnęły się bez końca.
To pewnie będzie trudne. Tymczasem ciągle jeszcze jest pan wiceministrem…
- To prawda, oficjalnie nie zostałem jeszcze odwołany. W czwartek zaprosił mnie do siebie premier Pawlak i zapytał, co robię. Odpowiedziałem mu, że zamierzam się pakować. A on mi na to odpowiedział, żebym może się wstrzymał i wszystko zostawił. Dodał, że jeśli sprawę można by szybko wyjaśnić, to mógłbym wrócić, a na stanowisku wiceministra mógłby przez ten czas być wakat.
I co pan na to?
- Było mi bardzo miło, bo to kolejny dowód na to, że moja praca znajduje uznanie, a nasza koalicyjna współpraca była dobra. Nie zamierzam jednak stwarzać pozorów odejścia. Spakowałem się więc. Jeśli kiedyś na to albo na inne stanowisko w rządzie ktoś będzie mnie chciał ponownie powołać, to rozważę taką ofertę. Na razie jednak słowo się rzekło.
Oznacza to, że teraz będzie pan bardziej obecny w regionie. Już pojawiły się spekulacje o tym, że odżyje konflikt dwóch liderów platformy w Wielkopolsce. „Rzeczpospolita” napisała nawet, że Waldy Dzikowski będzie miał okazję się na panu odegrać za próbę przejęcia przez pana władzy w PO.
- Gdy byłem ministrem, nie mogłem ubiegać się o przywództwo w regionie. Takie mamy przepisy. Teraz to się zmieniło i pewnie dlatego pojawiły się takie dywagacje. Obaj z Waldym Dzikowskim śmiejemy się z tych spekulacji. Sam nawet pokazał mi ten artykuł. Tezy o odgrywaniu się nie mają żadnego sensu, tym bardziej że ci, którzy znają historię naszej rywalizacji, uznali ją za najbardziej honorową w kraju. Rzeczywiście, obaj w 2006 roku ubiegaliśmy się o fotel szefa regionalnych struktur PO, ale robiliśmy to z otwartą przyłbicą. Wcześniej spotkaliśmy się w cztery oczy i zgodziliśmy się co do tego, że nasza rywalizacja musi być otwarta i uczciwa tak, by po przegranej któregokolwiek z nas partia w regionie się nie podzieliła na dwa obozy. I tak się stało, nadal idziemy w tym samym kierunku i działamy wspólnie.
Tylko nie najlepiej wychodzi wam „ilościowe” reprezentowanie Wielkopolski we władzach centralnych. Teraz po dymisjach to już wygląda dramatycznie. A może w nowym rozdaniu Wielkopolanie odegrają ważną rolę?
- To wszystko jeszcze przed nami. W piątek po południu wybory szefa klubu, na którego rekomendowany jest, jak wiadomo, Grzegorz Schetyna. Za dwa tygodnie kolejne wybory prezydium. Jestem przekonany, że będziemy mieli reprezentację Wielkopolan we władzach.
Mocno pan tajemniczy…
- Dziś jeszcze za wcześnie, by mówić o szczegółach. Poza tym, nie chcemy działać pochopnie.
Na sobotę zaplanował pan w Pile konferencję prasową. Co pan powie swoim wyborcom?
- Prawdę. Jak było i jak jest. Chcę powiedzieć, że nigdy nie zapomniałem, iż pracując w Ministerstwie Gospodarki, czułem się Wielkopolaninem. Chcę udowodnić, że nie można mi na tym polu nic zarzucić. Za jakiś czas podsumuję efekty mojej pracy i je opublikuje. Mam nadzieję, że Wielkopolanie nie będą musieli się wstydzić ze swojego reprezentanta w rządzie.